santi napisał(a):
Widzisz sęk w tym, że kino rządzi się pewnymi regułami. Można je łamać itp ale tylko jeśli robi się to świadomie to przyniesie to dobry efekt. Przyjrzyj się samochodom: wszystkie są robione wg jednego wzoru.
W wypadku opowieści jest tylko jedna reguła: 3 akty (i to wcale nie tak dogmatycznie pojmowana jak czynią to autorzy podręczników). Ekspozycja, rozwinięcie i kulminacja. Nie mogę sobie przypomnieć zadnej innej, która by nie była systematycznie i z korzyścią dla sztuki filmowej łamana.
santi napisał(a):
Jesli ktoś chce stawiać reguły na głowie to musi być jak Picasso, który potrafił namalować konia wręcz akademicko i jako taki mógł sobie pozwolić na malowanie kubistyczne. Najpierw trzeba się nauczyć malować konia jakiego każdy widzi.
Niby się zgadzam, bo nader słusznie to brzmi...ale wciąż martwi mnie to 'trzeba'. Widzisz - przedwcześnie przejdę do sedna, ale jeszcze je później rozwinę - uważam, że kreatywność nie potrzebuje dogmatów czy wzorców teoretycznych, a za to nader często bywa przez nie na długo tłumiona. Zwłaszcza na forach b. łatwo można spotkać takich 'przytłumionych' ludzi licytujących się cytatami warsztatowymi z podręczników. O czymś podobnym mówi chyba wyżej Piskorek. Dla mnie tworzenie to głównie eksperymenty. Zabawa. Wypinanie się na głupawe podręcznikowe rady, że najpóźniej do 11 strony powinieneś już wprowadzić 'wydarzenie zapalające'. Albo - jak w przypadku Teda Tally - że kino to wizualna sztuka, więc jeśli masz gadające głowy przez więcej niż 2 strony to nie umiesz pisać scenariuszy....
Zrozumiałem to - że dogmaty trzeba olewać najwcześniej jak się da - dosyć późno. Może dlatego teraz tak stanowczo tę opinię szermuję. Przypuszczam nawet, że czas gdy czytałem te podręczniki zaszkodziły temu, co pisałem przez pierwsze 3 lata. Wszystko (no, prawie) było poprawne, zgrabne, dopracowane na każdym poziomie, ale koniec końców...zwyczajnie nijakie. Może dlatego większość z tych rzeczy rzuciłem w diabły
santi napisał(a):
Veto stawiam też dla owego "hohsztaplerstwa". Ile potrafisz wyliczyć możliwych fabuł? Jedni mówią, że jest ich 32 inni, że tylko 8. Mój profesor twierdzi, że wszystkie filmy zasadniczo są o miłości.
Interesujące:) Bo nawet jeśli nie są, to można powiedzieć, że są o jej braku, więc przez zaprzeczenie mamy afirmację...
santi napisał(a):
Można tworzyć wspaniałe filmy nawet na ogranych fabułach w rodzaju "on kocha ją a ona innego".
Ech, santi, przecież tak naprawdę doskonale wiesz, o czym mówię. Nad prawie każdym scenarzystą w Hollywod dyszy jakiś asystent producenta wykonawczego, żonglując truizmami z 5 najpopularniejszych podręczników scenopisarstwa i wmawiając mu, że nie rozumie o czym jest jego historia i jak trzeba ją opowiedzieć. 'Strona 35 i jeszcze nie jesteśmy w drugim akcie? Dłużyzny!', 'Ta postać kobieca jest zbyt mętna (czytaj: złożona), jej wątek nie ma przełożenia fabularnego' itp
Jak słyszę tego typu podejście u aspirujących scenarzystów, nóż mi się w kieszeni otwiera. Jak się zaczyna od fazy dogmatyka... Pewnie powiesz, że za wielu jest takich, co sądzą, że tworzą Bóg wie co, a nie mają bladego pojęcia jak opowiadać ciekawą historię. Owszem, pewnie racja - nie obchodzą mnie tacy ludzie - ale
ja odpowiem, że pewnie jeszcze więcej jest takich po przeczytaniu kilku podręczników. Albo się ma instynkt 'storytellera', albo nie. Wszystkiego, co trzeba tu wiedzieć można się nauczyć z filmów i scenariuszy; jeśli nie wychodzi, zły to znak... A czas poświęcony na czytanie podręczników? Poświęciłbym go na wrócenie do starego testamentu, mitów celtyckich i orientalnych, czy po prostu dobrej literatury. Wszystko, co trzeba wiedzieć tam jest. I dużo, dużo więcej niż u scenopisarskich guru.
santi napisał(a):
A co do intuicji i przemyśleń WŁASNYCH - to podstawowy błąd. Czytałem wiele scenriuszy gdzie mimo wielu postaci miało się wrażenie, że to jedna osoba.
Mam wrażenie, ze bardzo, bardzo źle mnie zrozumiałeś. Nie mieszam to POV postaci i autora. Mówię tylko, że nrzeczy, które - excuse le mot - łapią za jaja, są najczęściej tworami ludzi, kórzy przemówili własnym głosem. Z ekranu (strony, sceny...) płynie właśnie to nieomylne wrażenie, że uczestniczymy w zabawie, niczym nieskrępowanym eksperymencie. B. często zresztą celowo naruszającym główne zasady i to, co tzw. typowy widz 'chciałby' zobaczyć. Czy do tego potrzebny jest pojmowany standardowo warsztat? Nie sądzę, z każdym dniem coraz bardziej...nie sądzę.
Aha, wracając do wspomnianego przez Ciebie Tarantino. Mimo, ze może akurat nie jest dla mnie specjalnym wzorcem: owszem, myślę, że właśnie jest jedną z takich osób. Zwierze filmowe, czujące to medium instynktownie, ale też inspirujące się setkami filmów. Myślę, ze byłby cieniem siebie, gdybym przejmował się Arystotelesem czy Sydem Fieldem.
pozdrawiam